Hey honey, take a walk on the wild side.
Guilty pleasure: Tom Hiddleston, constantly.
Po ostatnich dniach osiągnęłam wyżyny w psychiczno-fizycznym rozpieszczaniu (się). Zostały mi jeszcze dwa egzaminy, a w międzyczasie zaciskam uda i zagryzam wargi. Jest mi tak cholernie dobrze i tak bardzo wszystkich kocham i tak dobrze życzę każdemu, i tylko serce mnie boli, gdy widzę rozdeptanego ślimaka albo osę bez skrzydła. A przy tym wyglądam jak ofiara przemocy domowej, i strasznie mi się to podoba, jak zawsze.
Wyhamowałam z emocjami, juhuu.
Wracam do domu o 4 w nocy, z nadzieją sięgam po brzęczącego flaminga, i OCZYWIŚCIE musiało się okazać, że bateria się wyczerpała. Słowa nie opiszą poczucia rozczarowania i żalu, które poczułam. Gorączkowa latanina po mieszkaniu w poszukiwaniu baterii skończyła się sukcesem, a poza tym zawsze jest w zanadrzu zegar, który wciąż jeszcze tyka. To byłoby nawet zabawne, gdyby nie to, że wcale nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz