Święta minęły stanowczo zbyt szybko.
Wczoraj śnił mi się lektor już-nie-gej, dziś trochę wakacji na południu, namiot i potencjalna ulewa, potem jakieś zbiorowisko w starej szkole, nauczyciele, zakurzone książki i zeszyty, łezka w oku, a potem sprzątanie pod okiem strasznej matki mojego byłego.
Zabrałam się za odkurzacz, który bardzo nie chciał współpracować, aż nagle okazało się, że sprzątam stare mieszkanie dziadków (ze strony mamy; nie wyglądało). Pomagał mi brat i mama, a gdy skończyliśmy, pomieszczenie okazało się być pełne uroku (plus zagadkowa śmiertelna atmosfera). Dorwałam się do szafy babci, gdzie znalazłam tyle pięknych codziennych sukienek, że aż zakręciło mi się w głowie. Wyjmowałam kolejne wieszaki i pakowałam je wraz z kieckami do walizki. Nie wiem, skąd mój umysł wziął te wszystkie projekty, ale były POWALAJĄCE.
Potem wszystko się zmieniło, znalazłam się na jakiejś posiadówie, na której było pełno młodych czarnoskórych Amerykanów, dziwnie się czułam, była też przyjaciółka B., i nagle B. do mnie podchodzi i mówi, że tak właściwie to jest z nią w związku i że wszystko im się wspaniale układa oprócz jednej rzeczy. I uśmiecha się do mnie.
Odwracam się na pięcie, zakładam buty i wychodzę. Koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz